Quantcast
Channel: bluszczem oplątane
Viewing all 338 articles
Browse latest View live

Ciekawa książka na lato

$
0
0

Źródło: ww.rebis.com.pl
Obiecałam Wam niedawno napisać kilka słów o książce, która wpadła mi w ręce. Szukałam czegoś mocnego, jakiegoś thrillera z wątkiem archeologicznym. Uwielbiam odwołania do historii i wszelkie zagadki dotyczące dziejów człowieka. Tak trafiłam na „Sekret Genesis” Toma Knoxa. Zaczyna się interesująco – dziennikarz wojenny w ramach odstresowania po przeżytym zamachu bombowym dostaje zadanie – napisać relację z wykopalisk w Turcji. Wykopalisk nie byle jakich, bo rewolucjonizujących wiele dotychczasowych tez odnośnie rozwoju ludzkości. Mowa o stanowisku w Gobekli Tepe, gdzie od 1994 trwają prace przy odkrywaniu kompleksu sakralnego sprzed 12 tysięcy lat. Wielkie megalityczne konstrukcje powstały na długo przed osławionym Stonehage, czy piramidami, a mimo to próżno szukać informacji o nich w podręcznikach akademickich. Przynajmniej w tych, którymi dysponuję, a studia kończyłam wcale nie tak dawno temu. Tajemniczość miejsca potęgują etniczne konflikty kurdyjsko-tureckie w czasach obecnych oraz fakt, że świątynię niespodziewanie zasypano po kilku stuleciach funkcjonowania. Czytając książkę dochodzimy do wniosku, że ktoś absolutnie nie chce dopuścić do uwolnienia sekretów pogrzebanych w świątynnych dzbanach. Niespodziewanie ginie szef wykopalisk, a zapalony dziennikarz i seksowna pani antropolog ruszają tropem morderców.
Tymczasem w Wielkiej Brytanii męczony traumatyczną przeszłością detektyw ze Scotland Yardu ściga gang sadystycznych morderców, którzy w pogoni za zaginionym artefaktem popełniają zbrodnie wzorując się na starożytnych ofiarach składanych z ludzi. Mamy tu szeroki przekrój geograficzno-historyczny. Sadystyczny również. Od wycięcia języka i tajemnych znaków na ciele, poprzez niezwykle brutalnego krwawego orła i gotowane wnętrzności, aż do wyrywania dziecku bijącego jeszcze serca. Szczerze przyznaję, że czytałam wiele, mało rzeczy mnie rusza, przynajmniej na papierze (choć osławionego „Sukkuba” nie czytałam i czytać nie zamierzam). Tym razem jednak było mi chwilami naprawdę niedobrze i czułam skręcający się żołądek. Może dlatego, że opisy są naprawdę przejmujące, może dlatego, że w ostatecznych rozrachunku stawką staje się życie dziecka. A może po prostu dlatego, że tortury przywoływane w powieści mają analogie w historii. Źródła potwierdzają te barbarzyństwa, które popełniano w akcie zemsty, przebłagania bogów, czy wreszcie pewnie i dla zaspokojenia chorych żądz.
Reasumując stwierdzam jednak, że warto sięgnąć po tą lekturę. Głównie ze względu na ogromny warsztat autora i jego dociekliwość. Mimo, że rozwiązanie tytułowego sekretu faktycznie zachwiałoby podwalinami trzech wielkich religii, jest dużo bardziej prawdopodobne, niż rewelacje zawarte w „Kodzie da Vinci”. Ciekawi mnie, czy to prawdopodobieństwo wynikać może z faktu, że zagadka dotyczy czasów, o których tak naprawdę wiemy bardzo niewiele. Początki dziejów naszej kultury, wierzeń, czy wręcz gatunku homo sapiens kryją mroki historii, które z dużą dozą pewności nigdy nie zostaną rozwiane. Tom Knox serwuje nam świetne rozwiązanie, nie do końca niemożliwe, choć podobno wielu badaczy bardzo szybko obalało jego teorie. Jak jednak udowodnić, że coś nie miało miejsca, skoro nie wiemy z całą pewnością, co miało?
Jestem daleko idącym sceptykiem, jeśli chodzi o historię. Nie lubię podejścia popularno-naukowego do tej dziedziny, ale fikcja literacka rządzi się swoimi prawami. Kiedy jest to fikcja takiego rodzaju, jak „Sekret Genesis” nie pozostaje mi nic innego, jak tylko książkę polecić. A jeśli nie samą książkę, to chociażby kilka artykułów, które wyskoczą po wyguglowaniu „Gobekli Tepe”. Warto!

Boże krówki

$
0
0
Dziś wielki dzień - Łucja kończy pierwszy rok w żłobku. Emocje, jakby co najmniej maturę zdawała! Z tej okazji powstało kilka maskotek dla wyjątkowych osób, które pomagały w wychowaniu mojego Małego Człowieka. Oczywiście mowa o Paniach/Ciociach/Opiekunkach. Dla mnie to po prostu wspaniałe kobiety, które dają dzieciom mnóstwo serca. Jako, że Łucja jest w grupie o nazwie "biedronki", postanowiłam uszyć w ramach podziękowań urocze owady. Co prawda to podobno nie biedronki, a pszczoły, ale tak mi się spodobały, że uznałam, że równie dobrze mogą to być boże krówki. Idealną znalazłam u Peninii na stronie, ale z formą było już gorzej. Wyrysowałam więc wzór sama. Powstało 6 maskotek. Pięć trafiło dziś rano do żłobka, a szósta zostanie w domu, żeby Łucja też miała pamiątkę.










Do każdej biedronki zrobiłam pasującą pod względem użytego materiału kartkę. Napisałam krótki wierszyk, a komplety zapakowałam w celofan.

Dziękuję Ciocie moje kochane
za pracę włożoną w me wychowanie
Za nauczenie gyzienia smoczka, 
za ocierane z łez małe oczka.
Za cierpliwość, gdy jem obiady, desery,
bo wiem, że przy stole jestem kawał cholery.
Za bajki, piosenki, gry i zabawy,
za wszystkie małe i duże sprawy.
Jestem dopiero małym człowiekiem
Mądrzejsza będę na pewno z wiekiem.
Od Was dostałam już dużo mądrości,
serca, dobroci oraz miłości.
Jesteście super! Dziękuję za to!
Dziękuje też mama, no i mój tato!

Mam nadzieję, że dla Cioć Łucji będzie to miła odmiana przy tych wszystkich czekoladkach, które pewnie dziś dostaną. Całkiem zasłużenie z resztą. Nie wiem, czy tez macie podobne odczucia względem pracy opiekunek w żłobkach, ale ja nie umiem nawet wypowiedzieć, jak bardzo jestem im wdzięczna. Może dlatego, że Lucek uwielbia tam chodzić. Może dlatego, że dzięki doświadczeniu i pracy Pań Łucja faktycznie nauczyła się gryźć smoczek, a nie palce (choć palce i tak gryzie, ale przynajmniej nie sterczą jej kościste kikuty). No i znacznie poszerzyła swoje menu. Na pewno znaczenie ma też fakt, że moja Teściowa pracuje jako opiekunka i widzę ile serca wkłada w tą pracę i jak bardzo się angażuje. No i jaka nieraz wraca zmęczona... No ale jak mnie wykańcza jedna Łucja, a w grupie jest prawie lub ponad 30 dzieciaczków...
 A tak już na zakończenie, bo żłobkowe tematy mogłabym rozwijać w nieskończoność, to jak by nie było, nasze dzieci spędzają mnóstwo czasu w żłobku, więc nie wyobrażam sobie nie mieć zaufania do opiekunek, albo zostawiać dziecko w miejscu, którego nie lubi.

Wszystkim pracownikom żłobków, przedszkoli i szkół życzę dziś udanych urlopów i dużo cierpliwości dla naszych pociech!



I znowu wyjątkowo!

$
0
0

Ostatnio mam ogromne szczęście i przyjemność tworzyć dla osób bardzo wyjątkowych. Tym razem padło na moich kolegów z pracy. Pisałam Wam już kiedyś, że siedzę w pokoju z dwoma informatykami, całkiem normalnymi (jak na informatyków, oczywiście). W miniony weekend obaj mieli imieniny. Z tej okazji powstały kartki.






Wzór generalnie odgapiłam,  nie będę Wam ściemniać, od bardzo zdolnej osóbki, której dzieła możecie zobaczyć TU. Od siebie dodałam małą niespodziankę, a mianowicie wysuwającą się zza dyskietki, zalotną pin-up girl. Są to kultowe grafiki Gila Elvgrena. Chłopaki kartki dostaną jutro i mam nadzieję, że będzie to udana niespodzianka. Na szczęście mamy podobne poczucie humoru.
Następnym razem też będzie o wyjątkowej osobie. Obym zdążyła się wyrobić, bo po drodze mam jeszcze do uszycie dwa wesołe króliczki, za które się niniejszym zabieram. 
Pozdrawiam słonecznie!

Dla kogoś wyjątkowego

$
0
0

Wychodzi na to, że w moim życiu są sami wyjątkowi ludzie. Ano są. Co ja pocznę? Dziś, specjalnie na imieniny dla mojej Siostry uszyłam Tutka, niebieską mysz z bajki „Niedźwiedź w dużym niebieskim domu”. Karola od dawna mnie męczyła o taką maskotkę. Ciężko mi było znaleźć formę, więc odwlekałam to w nieskończoność. Koniec końców znowu cięłam materiał spontanicznie. Z formy powstała tylko głowa. Całość szyłam ręcznie, bo mysz jest dość mała i ciężko by mi było tak precyzyjnie operować maszyną.  Oto więc jest! Karola – to Tutek specjalnie dla Ciebie prosto spod moich łapek, jeszcze ciepły:






A to jeszcze karteczka, którą zrobiłam dosłownie w 10 minut. Dotarła już do adresatki. 


Wszystkiego najlepszego na imieniny!

Ślę wszystkim moc sobotnich buziaków i życzenia udanej niedzieli!

Wygrane candy

$
0
0

Zdarzyło się razu pewnego, że zapisałam się na piękne, miętowe candy w Smakach Życia. Szczerze mówiąc nie za bardzo liczyłam na wygraną, bo prześladuje mnie pech (od zbitego wyświetlacza w smartfonie, aż do pryskającego do oczu rozgrzanego oleju). Żeby nie było, są też miłe rzeczy, bo równowaga być musi, ale te okropieństwa przesłaniają mi wszystko. Tak więc z totalnego braku czasu nawet nie sprawdzałam, czy może jednak los się do mnie uśmiechnął. Aż tu jednego dnia odczytałam komentarz pod moim postem sugerujący, bym wpadła zobaczyć wyniki candy. Attea Atea sprawiła, że z drżącym sercem odwiedziłam jej bloga. A tam, od tygodnia było napisane, czarno na białym, że oto stałam się posiadaczką takich oto wspaniałości:




O swoim nagannym zachowaniu nie będę pisać. Ale kilka dni temu popełniłam jeszcze jedną gafę, w innym konkursie… Eh, nie! Nie będę się pogrążać. Lepiej obejrzyjcie sobie z bliska wszystkie te cudowne rzeczy. Zostały one w tempie ekspresowym dostarczone przez kuriera w pięknej, obwiązanej biało-niebieskim sznurkiem paczce. Na zewnątrz, jak i w środku widniała mega pozytywna pieczątka.









Większość już porozstawiałam po mieszkaniu. Roślinka, która całkiem dobrze przeżyła podróż w okazałej paczce, zawitała na kuchenne okno. Jako, że ja mało kumata jestem w sprawach ogrodniczych, nie wiedziałam co to. Okazało się, że bazylia. No to teraz już wiem i przy następnym spaghetti nie omieszkam dodać kilku listków. Tabliczki również trafiły do doniczek, a świeczniki na półkę w salonie. Dlaczego tam? Bo wieczorami umilają nam czas roztaczanym ze swego wnętrza blaskiem, a w dzień muszą stać wysoko, co by się Łucja z nimi za bardzo nie zakolegowała. Tabliczka z piękną sentencją stała się natomiast częścią mojej galerii w hallu. Miała wisieć osobno, ale Michał wpasował ją w ramkę i tak już została.  Serduszko, świeczkę i serwetki pewnie wykorzystam w przyszłym roku, kiedy będziemy robić Luckowi pokój. Chciałam, żeby akcenty były właśnie w takich kolorach. Skrzyneczka z napisem „flowers” stoi w przedpokoju. Stała się wspaniałym organizerem na luckowe nakrycia głowy. Wreszcie nie walają się po sekretarzyku!
Widzicie zatem, jak pięknie przewrotny los wynagrodził mi wszystkie te hiobowe nieszczęścia, które mnie ostatnio spotykają. Jak miło, że w naszym blogowym świecie są takie małe, psotne chochliki, które dbają, by nie działo nam się za bardzo źle. Beata ze Smaków Życia została takim właśnie chochlikiem – moim cudownym promyczkiem słońca. Dziękuję Ci Beatko po stokroć!
A dla nie wtajemniczonych, Attea Atea prowadzi sklep (KLIK), w którym możecie do woli szperać i wyszukiwać przepiękne drobiazgi do domu i ogrodu. Może i do Was trafi kawałeczek nieba?
Miłej nocy wszystkim życzę! Ślę Wam moc uśmiechów i pozytywnej energii, która mi jeszcze została!

What did you do to improve your cardmaking?

$
0
0

Na studiach miałam wielu fantastycznych wykładowców. Jednego okropnego też, ale przeważali ci naprawdę świetni. Wśród nich był dr W. Uczył mnie m.in. języka angielskiego. Miał w zwyczaju pytać wyrywkowo na początku zajęć: Co zrobiłaś, żeby poprawić swój angielski? Najczęściej opowiadaliśmy o tak absurdalnych rzeczach, że cała sala pękała ze śmiechu. A co ja zrobiłam, żeby doskonalić się w robieniu kartek? Ano popełniłam dwa karnety. Już dość dawno, ale nie było okazji, by je pokazać.
Pierwsza kartka powędrowała do teściów koleżanki z pracy na 50. rocznicę ślubu. Zrobiłam do niej także kopertę.







Druga, to moim skromnym zdaniem najładniejsza kartka, jaka wyszła spod moich łapek. Dostali ją znajomi innej koleżanki.


Robiąc je jeszcze nie wiedziałam o taśmie dwustronnie klejącej. Wyglądałyby na pewno jeszcze lepiej. Teraz, dzięki Cienkiej, używam w większości tylko taśmy, w tym także na piance. Całość wygląda bardziej estetycznie i czasami trójwymiarowo. Jak więc widzicie, cały czas doskonalę technikę.
Od jutra tymczasem zaczynam 2-tygodniowy urlop. Pierwszy tydzień spędzamy w mieście, więc w planach mamy stację PKP i oglądanie pociągów, malowanie farbami (pierwszy raz) i masę solną (też pierwszy raz). Dlaczego dopiero teraz zaczynamy robić takie rzeczy? Ano moja córka nie przejawia jeszcze zdolności manualnych. Kredki zjada. Woli młotek, zaiwanione ze skrzynki Taty kombinerki, albo swój najnowszy nabytek – żółtą koparkę. Mam nadzieję, że nie rozniesiemy przy tym wszystkim mieszkania i będę miała wreszcie czas, żeby Was poodwiedzać. Drugi tydzień będziemy hasać po lasach niczym nimfy, zbierać jagody i grzyby, jeśli Matka Natura pozwoli. Wybieramy się też na kilka dni w góry. Zapowiadają się fantastyczne 2 tygodnie! Mam tylko nadzieję, że Łucja i jej przyjaciel Bunt Dwulatka nie sprawią, że będzie to droga przed mękę. Chociaż muszę Wam powiedzieć, że generalnie jest grzeczna, jak wszystko idzie po jej myśli i tylko czasem wpada w szał. Wczoraj karmiła na grodzisku w Kaliszu owce i co im podała garść trawy, to mówiła „mniam-mniem-mniam!”. Normalnie sama słodycz!
Pozdrawiam ciepluteńko i życzę wszystkim miłego popołudnia!

Article 0

$
0
0
... jak drozd milkną w lipcu...

Wakacje 2014

$
0
0

Kolejny urlop już za mną. Pod wieloma względami był to najlepszy, jak i najgorszy ze wszystkich urlopów w moim życiu. Dlaczego był najgorszy, tego nie napiszę, bo z założenia mój blog jest miejscem pozytywnym i nastawionym na radość życia. Dlaczego był najlepszy? Oj, muszę się pilnować, żeby nie napisać na ten temat powieści. Od dawna planowałam, że będziemy robić z Łucją wszystko, na co normalnie nie ma czasu, czy sił. Byłyśmy więc na dworcu PKP oglądać pociągi, jeździłyśmy autobusem, ugniatałyśmy masę solną (o lepieniu jeszcze nie ma mowy), czy malowałyśmy farbami (Łucja głównie siebie). Malunkowe bazgroły zostaną ku pamięci.


 Drugi tydzień naszych wakacji stanął pod znakiem podróży. Spędziliśmy - tym razem już w komplecie - wspaniałe chwile zwiedzając rodzinne strony moich Teściów. Łucja miała radochę z kąpieli w baseniku i całodobowego oglądania zwierzątek. Ja i Mąż mogliśmy za to posiedzieć wieczorami i pooglądać zachód słońca, a póżniej Drogę Mleczną.


Tak jak planowaliśmy, na trzy dni pojechaliśmy też w Góry Sowie. Zatrzymaliśmy się w Gościńcu Nowa Wioska. Kolejne urokliwe miejsce z duszą (budynek główny ma ponad 200 lat!).


 Byliśmy na Ślęży (mogę skreślić kolejną pozycję z listy marzeń). Nieśliśmy Łucję na zmianę, bo łobuz nie chciał siedzieć w nosidle.




Następnego dnia lało, jak z cebra, ale udało nam się zwiedzić zamek Książ i palmiarnię w Wałbrzychu. Swoją drogą Wałbrzych to strasznie smutne miasto. Nie wiem, może widzieliśmy nie tą część, co trzeba. A może to przez strugi deszczu...












Ostatniego dnia, wracając, zwiedziliśmy zamek Grodno. Byliśmy też na zaporze na Jeziorze Bystrzyckim.





 Po powrocie czekało na nas zalane mieszkanie. Nad Kaliszem przeszła taka ulewa, że woda lała się nam pod parapetem! Wszystko było mokre! Szczęście w nieszczęściu, że ten mały Armagedon wydarzył się kilka godzin przed naszym przyjazdem, więc panele nie ucierpiały. Tylko sprzątania było więcej... 
Na ostatni weekend wybraliśmy się ponownie na wieś. Szczerze mówiąc do pracy wracałam (choć jeden mój kolega mawiał, że wracać, to można do domu, a nie do pracy) bardziej zmęczona niż byłam przed urlopem. Ale to nie jest ważne. Najważniejsze, że spędziliśmy rodzinnie wspaniały czas. Mogliśmy obserwować, jak Łucja rozwija się praktycznie z dnia na dzień. Nie udało nam się co prawda porzucić pieluszki, ale za to nasza córeczka nauczyła się wielu nowych słówek. Odkryliśmy też jej talent do zapamiętywania i odtwarzania melodii. Pokazując jej w książeczce tęczę zanuciłam kilka razy piosenkę Fasolek i teraz mała widząc ten obrazek podśpiewuje "tenta, tenta, a-a-a!". Lucek wchodzi też na krzesło i włącza światło. Mąż zaczął jej śpiewać piosenkę Natalii Kukulskiej i teraz urwis z jeszcze większą radością włazi, pstyka kontaktem i intonuje "siat-Łooo" (z naciskiem na "ł"). Dziś nauczyła się wchodzić po drabince na zjeżdżalnię (do tej pory wchodziła od przodu, po - że tak powiem - powierzchni ślizgającej). Eh, dużo by pisać... Tymczasem na uszycie czekają dwie maskotki, więc wybaczcie, ale uciekam. Gratuluję i dziękuję tym, którym się chciało czytać do końca! Pozdrawiam ciepluteńko (choć może powinnam chłodno przy tych upałach) i do zobaczenia wkrótce!

Króliczki

$
0
0
Powoli zbieram się, brzydko mówiąc, do kupy. Proces regenaracji komórek (głównie szarych) postępuje powoli, aczkolwiek w stałym tempie. Stan umysłu nie zagrażający życiu. Tak w kilku słowach można opisać mój powrót do rzeczywistości po urlopie. Bardzo bym chciała, żeby ta stabilizacja była także odzwierciedlona na blogu, ale jakoś tak mi ciężko się zebrać. Jak wrócę z pracy, to mamy z Łucją zaledwie 3-4 godzinki, które możemy spędzić razem, a i to nie zawsze, więc sami rozumiecie. Tak ładnie na to mówią: "priorytety". Dziś udało mi się wiele z Was odwiedzić, choć nie wszędzie zostawiłam po sobie ślad... Ale spokojnie, tworzę cały czas, głównie kartki i maskotki. Dziś chciałam pokazać Wam dwa kolejne zwierzątka, które już jakiś czas trafiły w małe, dziecięce rączki.





Zajączki, tudzieź króliczki, są teraz w posiadaniu Basi i Mateuszka. Widok niespełna rocznej dziewczynki tulącej uszola sprawił mi ogromną radość. Kiedy natomiast zobaczyłam na zdjęciach ledwie stawiającego pierwsze kroki chłopca, który trzyma maskotkę w zębach, to po prostu się wzruszyłam! Wiem, że dla tak małych dzieci (a wiem to z autopsji) zabawki są teraz tylko na chwilę, bo przecież w zasięgu ręki jest tyyyyle ciekawych rzeczy! Ale może dwa, no niech już będzie, króliki, pozostaną gdzieś na półkach i będą przypominały dzieciom o szalonej ciotce.
Uściski się dla wszystkich! Mocne i radosne!

Luckowe portaski i wygrana po przejściach

$
0
0
No muszę! Po prostu muszę dziś Wam pokazać spodnie, które uszyłam dla Łucji. Zaraz z nich wyrośnie, a ja jeszcze się nie pochwaliłam. Jak to możliwe? Ano jakoś tak wyszło... Ale do rzeczy! Kupiłam ja ci w sh bluzę, ogromną, dresową. Kupiłam też skarpety, długie, pasiaste. Przyłożyłam inne spodnie na materiał, obrysowałam, wycięłam, zszyłam, dodałam szeroki pas, jeden ściągacz zrobiłam ze skarpety, na dupce naszyłam serduszkową łatkę. No i są takie oto:




Przy (ewentualnie) następnych muszę pomyśleć o innym rozwiązaniu w pasie, bo ten wyszedł zbyt sztywny. Pewnie materiał złożyłam nie w tym kierunku, co trzeba. Wyszły, jak wyszły, ale co Łucja w nich wylatała, to jej... A tak w ogóle, to pierwsza rzecz do ubrania, jaką uszyłam na maszynie. Zdarzały się ręczne przeróbki, ale nigdy nie stworzyłam nic od podstaw. W dalszym ciągu to czysta improwizacja, bo o kroju to ja nie mam zielonego pojęcia, ale cudownie było odpowiedzieć na pytanie, gdzie ja to kupiłam takie rozkoszne spodnie, że uszyłam sama.

Muszę się też pochwalić jeszcze jedną rzeczą, a raczej kilkoma rzeczami, które wygrałam dawno temu w zabawie wierszykowej na blogu marrika91.blogspot.com.



Napisałam oto taką rymowankę: 

Wiosno, wiosno! Idź do diabła!
Bo żeś zdrowie nam ukradła!
Pylisz zielska, kwiaty, drzewa,
a nam tego nie potrzeba!
Bo wysypka, katar, kaszel...
w łeb dostaniesz, jak cię zobaczę!

Tak tylko się wytłumaczę z mojej wiosennej niechęci - otóż pisałam to, kiedy błąkaliśmy się z Łucją po lekarzach z powodu alergii. Poza tym popełniłam ogromną gafę - podałam zły adres do wysyłki i Kasia wysyłała mi paczkę dwa razy. Jeszcze raz przepraszam, tym razem wszem i wobec za moją niewybaczalną pomyłkę i dziękuję pięknie za cudowne prezenty! Na pewno wszystko wykorzystam :D No i potem podzielę się efektami na blogu.

Buziole ślę wirtualne! Mua! Mua!

Serduszkowa wymianka od serca

$
0
0

Jakiś czas temu napisała do mnie Ilona, wtedy jeszcze anonimowa dziewczyna. Bardzo spodobały się jej moje serduszka i zapytała, czy uszyję jakieś dla niej i ile bym za nie chciała. Preferuję średniowieczne metody -  towar za towar, zaproponowałam więc wymiankę. Niestety Ilona nie dłubie sobie, w sensie nie zajmuje się rękodziełem. Widać jednak bardzo jej zależało na moich wytworkach, bo postanowiła zrobić dla mnie całą masę pięknych rzeczy. Ale po kolei. Na Dolny Śląsk poleciały serduszka z transferami, wypełnione lawendą:





A do Wielkopolski przyleciał list i paczka. Zawartość zwaliła mnie z nóg! Że niby ta dziewczyna nie zajmuje się rękodziełem? No way! Najpierw przyszło mi się cieszyć tablicą z maleńkimi klamerkami. Wieczorem kurier przywiózł kolejne prezenty, wśród nich dekupażowy serwetnik i serwetki do kompletu, cudną portmonetkę vintage, a w niej klamerki z muszelkami i kamykami (no genialne to jest po postu!), fantastyczny świecznik z korą brzozy, nad którym wiem, że Ilona się namęczyła, więc dla mnie jest po prostu bezcenny. Było jeszcze plecione serduszko i szyszki, które z pewnością wykorzystam w stroikach na najbliższe pory roku. Podziwiajcie!







Nie mogłam czekać, musiałam podzielić się z Wami tymi cudownościami od razu. To, jak wykorzystam prezenty pokażę innym razem (pomysły już mam na wszystko!). Nie sądzę, żeby moja praca była warta aż takich skarbów... Prawda, że fuksiara ze mnie? Ja nie wiem, pisze do mnie obca osoba, nie znamy się nawet z blogowego świata. Nie dość, że podobają się jej moje badziewia, to jeszcze w zamian obdarowuje mnie prawdziwymi perełkami! A na dodatek pisałyśmy do siebie kilka maili i dostałam w nich dużo, dużo pozytywnej energii i przeczytałam wiele miłych słów. No skarb-dziewczyna normalnie! Ilonko, dziękuję Ci przeogromnie! Nasza serduszkowa wymiana od serca przeszła moje najśmielsze oczekiwania i napełniła me serce radością! Mam nadzieję, że moje zawieszki także wprawiły Cię w dobry nastrój. Bo mnie to aż policzki bolą od ciągłego uśmiechania!

Peppa po raz n-ty

$
0
0
Które to już Peppy w moim dorobku? Już nie pamiętam. W każdym razie te uszyłam już jakiś czas temu, a do ostatniej zabierałam się z tak ogromnym ociąganiem, że miałam obawy, czy aby na pewno nowa właścicielka będzie jeszcze zainteresowana. Jakoś tak nie przepadam za tym, żeby robić ileś tam egzemplarzy tej samej rzeczy. Ale to w końcu Peppa! No i dla Dzieciaczków! No to jak ja miałam odmówić?! Nie mogłam po prostu! Powstały zatem kolejne klony, choć jak tak patrzę na zdjęcia, to w sumie każda jest inna. I każda koślawa. Na szczęście dla dzieci świnka to świnka, nie ważne, że ma trochę krzywy ryjek.








A jak są Peppy, to muszą być i anegdotki. Jedna kiedyś w pojedynku z psem straciła rękę i oczy, druga jeździła z nowym właścicielem jego maleńkim kładem, jeszcze inna do tej pory śpi z właścicielką. Kolejna pojechała ze swoją Panią na wakacje, podobno spacerowała z nią nad morzem. A w lodziarni mała dziewczynka weszła do kolejki przed mamę i powiedziała do sprzedawczyni: "Poproszę dwa lody malinowe. Jeden dla mnie, drugi dla Peppy!" Dziarska trzylatka! Po raz kolejny muszę to napisać: takie historie dają mi siłę, by szyć dalej! Bo w końcu nie ma nic cenniejszego niż dziecięcy uśmiech! 

Kartki ślubne

$
0
0

Tak się ostatnio złożyło, że jak nie szyję, to robię kartki. Nazbierało się ich już kilka. Podzieliłam je więc tematycznie i dziś tak akurat wypadło, by pokazać te wykonane z okazji ślubu. Pierwsza miała być elegancka, dla „poważnej” pary. Postanowiłam, że będzie w 100% glamour.



Druga była dla koleżanki z pracy, więc pozwoliłam sobie na mały żarcik. Bardzo spodobało mi się robienie „wysuwanych niespodzianek”. Tym razem pozwoliłam sobie na klasyczne „game over”. Mam tylko nadzieję, że Pan Młody też ma poczucie humoru.





Miłego ostatniego wakacyjnego  niedzielnego popołudnia!

Worek kości - książka na deszczowe wieczory

$
0
0
Są książki, które można czytać w kółko i nigdy się nie znudzą. Ba! Za każdym razem odkryjemy w nich coś nowego. Jeśli chodzi o moją osobistą bibliotekę, do takich lektur zalicza się "Worek kości" Stephena Kinga. Książka może niezbyt ambitna, nie mająca wybitnych walorów literackich. Ot, taka normalna powieść - trochę grozy, trochę romantyczna, ale na pewno wciągająca. Wiem, że dla wielu z Was wraz z sierpniem  czas na beztroskie czytanie minął bezpowrotnie. Dla wielu jednak dopiero się zaczął przy wtórze spadających z drzew liści i deszczu za oknem.

Źródło: http://www.unreal-fantasy.pl
Po "Worek kości" sięgnęłam będąc jeszcze w liceum. Zaczytywałam się wtedy w Kingu i to była jedna z pierwszych pozycji jego autorstwa, z jaką się zetknęłam. Zauroczył mnie klimat małego miasteczka w stanach położonego pośród gór i jezior stanu Maine - taki sielski i psychodeliczny jednocześnie. Główny bohater nie jest wyjątkowy, co zauważyłam czytając inne książki Kinga, taki sobie pan około 40-stki, pisarz z niemocą twórczą, która dopadła go po śmierci żony. Przez kilkadzisiąt pierwszych stron zmaga się ze stratą. Jazda zaczyna się się, kiedy wraca do swojego domu nad jeziorem, w którym spędził z żoną najpiękniejsze chwile swojego życia. Tak charakterystyczna dla Kinga atmosfera grozy płynie obficie niemal z każdej kartki.


Co wyjątkowego jest więc w tej lekturze, że tak często po nią sięgam? Przeanalizowana na wskroś psychologia człowieka, który stracił bliską osobę. Dziewczynka, w wieku której jest już prawie moja Łucja. Tragedia sprzed niemal wieku, tak brutalna i aktualna nawet dzisiaj. Poza tym coś tak nieuchwytnego, co sprawia, że historia fikcyjnych osób staje się nam tak bliska. I to pragnienie, kiedyś zupełnie obce, dziś tak żywe, by może mój "człowiek z dolówki" ułożył z literek z magnesikami choć krótkie "hej". Żadna inna książka Stephena Kinga już mi się tak nie spodobała. Były takie, które przeraziły mnie bardziej (np. "Smętarz dla zwierząt"), ale powtarzane schematy nudzą. "Worek kości" polecam jednak tym, którzy nie boją się usłyszczeć w ciemności stukania i pukania. Raz na "tak", dwa razy na "nie".

Jesienne candy

$
0
0
Bez farmazonów. Idzie jesień. I to wielkimi korkami. Uff, nareszcie! Nawet nie wiecie, jak pozytywnie nastrajają mnie wreszcie rześkie, a nie duszne poranki! Oczyszczającą moc deszczu mogliśmy poczuć ostatnio wszyscy. Znowu znajome zapachy trącają struny w duszy i wygrywają od lat niezmienione melodie. Heh, miało być bez farmazonów... Dlatego może przejdę do rzeczy, a o mojej miłości do wietrzno-deszczowej pory roku napiszę innym razem. ekhm, ekhm... Niniejszym chciałam ogłosić candy!


Okazji znów jest kilka. Po pierwsze dlatego, że chciałam jakoś się odwdzięczyć za dobro, którego sama doświadczyłam wygrywając niedawno piękne rzeczy. Poza tym, jak już wspomniałam, idzie jesień. No i chyba najważniejsza okazja - 17 września miną trzy lata, od kiedy zaczęłam prowadzić bloga. W tym czasie odwiedzono go prawie 90 tys. razy. 312 osób zechciało dołączyć do grona obserwatorów. Napisałam, łącznie z tym, 233 posty. Nie wiem, czy to dobre statystyki, ale choć nie one są najważniejsze, to jednak wchodząc w odpowiednią zakładkę w panelu obsługi bloga i widząc, ile było wejść danego dnia, czy w miesiącu, szczerze mogę przyznać, że czuję się mega dowartościowana i... taka potrzebna. To cudowne wiedzieć, że ktoś chce czytać moje wypociny i oglądać, to co zrobiłam (z mniejszym lub większym powodzeniem). Nawet, kiedy nie zamieszczam nowych wpisów, zaglądacie do mnie. Przyznam się bez bicia, że ostatnio znajduję czas na odwiedziny, ale niekoniecznie na komentowanie. Mam świadomość, że to może i trochę niegrzeczne, ale przynajmniej wiem, co tam u Was słychać. Może i tą zaległość wkrótce nadrobię. Mam nadzieję. Ale znowu odbiegłam od tematu. Jako, że moim głównym zajęciem jest ostatnio szycie, to chciałam Wam zaoferować coś związanego z tym akurat hobby. Zrobiłam pudełeczko na igły, szpilki, czy inne przydasie. Może nie będę się roztrząsać nad tym, z czego je wykonałam, bo to również nieistotne. Najważniejsza sprawa - inspirację zaczerpnęłam ze zszywki. Jak tylko zobaczyłam to pudełeczko, to od razu wiedziałam, że muszę zrobić podobne i że będzie ono nagrodą w jesiennym candy. Do kompletu uszyłam serduszko wyglądem również nawiązujące do szycia.





Planuję zrobić coś jeszcze, ale będzie to niespodzianka. Oczywiście w paczuszce wędrującej do zwycięzcy znajdzie się miejsce na inne przydasie, pewnie jakieś perfumy i coś słodkiego.
Chętnych do udziału w zabawie zapraszam do pozostawienia komentarza pod tym postem. Warunkiem jest jak zwykle wstawienie na swojego bloga informacji o zabawie wraz z linkiem odsyłającym. Osoby anonimowe proszone są o pozostawienie adresu mailowego. Losowanie odbędzie się 30 września, zapewne wieczorem. Jak ktoś chce, może dołączyć do grona obserwatorów. Ale tylko jeśli zamierza zostać tu na dłużej. Zawsze to podkreślam, bo to nic miłego, jak nagle robi się tłum, a po zakończeniu zabawy ktoś chyłkiem ucieka.
Ale żyby było milej na koniec to wszystkim, bez wyjątku, ślę dużo poztywnej energii i życzę, by nadchodząca jesień obfitowała w słońce, jabłka i grzyby, czy co tam jeszcze kto lubi!

Grzybobranie (lasobranie? lasochłonięcie?)

$
0
0
Tegoroczny wyjazd na grzyby odwlekał się w nieskończoność. A to ich po prostu nie było, a to auto u mechanika... Jak nie urok, to... sami wiecie. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Ale, że raz na wozie, raz pod wozem, bo przecież fortuna kołem się toczy, to jak już pojechaliśmy, to nazbieraliśmy tych grzybów od groma i jeszcze trochę. Zeszliśmy we trójkę (ja, Michu i jego brat) ponad 11 kilometrów, zajęło nam to 4 godziny, ale po powrocie cieszyliśmy się jak dzieci.



Dopadliśmy do pysznej zupy ugotowanej przez kochaną Teściową (ale jakaż to była zupa! ani trochę nie za słona), a potem trzeba było się zaopiekować naszym znaleziskiem. Część grzybów trafiła do suszenia, ale zdecydowana większość do zamrażarki. Kanie na kolację wciągnęliśmy nosem po prostu, takie były smaczne! Maślaczki zasamażyłam na masełku.Do tego cebulka, cukinia, sos beszamelowy i makaron (kLU-ki, jak mawia Łucja)... Mmmm! Pycha!


A że u wujka były jeszcze maliny, to oczywiście musiałam zrobić konfiturę. Nie wyszło jej dużo, więc nie bawiłam się w słoiczki. Całość przelałam do pojemnika i schowałam do lodówki. Przez kilka następnych dni będziemy jedli maliny na śniadanie i kolację, a nawet dodam sobie trochę do herbaty.


Nie byłabym sobą, gdybym z lasu nie przytargała kilku mega zdjęć w telefonie, bukietu wrzosów, które zdobią teraz stół w salonie oraz szyszek i mchu, ale to tajny projekt, więc na razie cicho-sza! No i nie mogłam się oprzeć temu świstoklikowi. Niestety nie wiem dokąd przenosi, bo nie odważyłam się go dotknąć (fani Harrego Pottera wiedzą o co chodzi)




No i jak tu nie kochać września i jesieni? Eh, moje misie kochane! Lecę się zachwycać zapachem maślaczków (zostało jeszcze odrobinę na kolację) i nadchodzącej nocy! A Was serdecznie zapraszam na moje jesienne candy!

Męskie kartkowanie i wyprawa na rubieże

$
0
0

Witajcie pięknie i niedzielnie! Dziś szybciutko, bo Łucja już prawie śpi, a na mnie czeka wygodne łóżko, dobra książka i mrożona kawa. Chciałam Wam pokazać karki, jakie powstały dla dwóch chłopaków. Jeden to kolega z pracy, a drugi to najukochańszy pod słońcem i mega wyjątkowy szwagier, Jacek. Obie karteczki oczywiście z wkładką w postaci pięknej, długonogiej pin-up girl.







A na deser kilka widoków z naszej wczorajszej wycieczki w moje rodzinne strony. Niby tylko 10 km za miastem, a zupełne odludzie.







Mam nadzieję, że Wy również aktywnie i pięknie spędzacie ten weekend. A na resztę niedzieli i na nadchodzący tydzień życzę Wam dużo słoneczka i ciepełka!


Jesień u Bluszczów

$
0
0

Dziś będzie bez chwalenia się moim talentem prozatorskim. Będą zdjęcia. Dużo zdjęć. Bo słowami nie da się wyrazić, jak bardzo się cieszę, że nadchodzi jesień. Z tej okazji poczyniłam kilka skromnych dekoracji w domu. W zasadzie zrobiło się wrzosowo – w kuchni na oknie stoją już od miesiąca (donice ze sklepu fajnedonice.pl). 



Na stole w salonie umieściłam bukiet przytargany z lasu.



Po ostatnim spacerze na kuchennym oknie zawitał też sznur prawdziwków. Znaleźliśmy je na skarpie przy drodze, wśród dębów.
 

A na koniec, ze skarbów przytarganych z lasu i okolic mojego mieszkania poczyniłam koszyczek z ludzikiem, który zdobi nasz przedpokój oraz wianek dla Łucji do żłobka. Moja Córcia jest teraz w grupie „Motylki”, więc nie mogło zabraknąć odpowiedniej karteczki z informacją. 








Na koniec przypominam jeszcze o moim jesiennym candy (odsyłacz w pasku bocznym).

Trzymajcie się cieplutko! Ja tam jutro przed pracą zawędruję do parku zobaczyć, czy mgła będzie i czy słońce będzie przeświecać przez gałęzie drzew tworząc baśniowy klimat…

Biskupin - spojrzenie bardzo subiektyne

$
0
0

Korzystając z ostatnich zapewne tak ciepłych i słonecznych dni września (dziś leje jak z cebra) wybraliśmy się wczoraj do Biskupina. Chyba każdy z nas pamięta to miejsce z lekcji historii i szkolnych wycieczek (a kto nie pamięta – odsyłam do cioci Wiki i do strony muzeum). Dobiega tam końca Festyn Archeologiczny. Dla mnie to takie miejsce kultu troszkę, coś jak Częstochowa. Uważam bowiem, że każdy z nas powinien choć raz w życiu odbyć swoistą pielgrzymkę do osady, w której rodziła się nasza historia. Ciekawe ile jeszcze takich grodów leży pogrzebanych pod grubą warstwą ziemi… Najlepsze w Biskupinie jest to, że się rozwija, ciągle coś się dzieje. Nawet wszechobecna komercja, która bije po oczach np. na Grunwaldzie (czyt. np.  plastikowe miecze) tu jest niewidoczna, choć wiem, że to tylko świetny kamuflaż. Dla mnie jednak to bardzo ważne. Widzę, że przez ostatnich kilka lat wiele się w tej kwestii zmieniło. Dla mnie wczorajszy dzień był świętem – spędziłam go z Michałem i Łucją. Razem cieszyliśmy się słońcem, dobrym jedzeniem i energią tego wyjątkowego miejsca (choć Lucek oczywiście najbardziej gustował w zwierzątkach i schodach… - Co pamiętasz z Biskupina, Skarbie? – Schody!). Oczywiście było to też jedno wielkie święto rękodzielnictwa, czy też może rzemieślnictwa – snycerze, bursztyniarze, garncarze, powroźnicy, kowale, plecionkarze. Obserwując było mi trochę głupio, że swoje wytwory śmiem nazywać rękodziełem (choć czysto logicznie rzecz biorąc, tak właśnie jest). Zakochałam się w moich nowych kolczykach z bursztynem (prezent od Męża), zakochałam się w muzyce tworzonej przez jakże urodziwe dziewoje, zakochałam się w ogniu płonącym w piecach i na paleniskach. Podziwiałam mężnego Wikinga, wczesnośredniowieczne zbroje i ludzi, którzy z archeologii eksperymentalnej uczynili sposób na życie. Ale nie będę już przeciągać, bo mogłabym dziś pisać, jak natchniona! Zapraszam na subiektywną wycieczkę po Biskupinie – zobaczcie to cudowne miejsce moimi oczyma.























Pierwsze zdjęcie zrobione przez Łucję (ja trzymałam aparat, ona nacisnęła guzik)












Pierwszy w zastępie

$
0
0

Już od dawna marzyłam o tym, żeby uszyć aniołka. Tyle razy zachwycałam się podobnymi na Waszych blogach… Brakowało mi jednak motywacji. Ta pojawiła się, jak to zazwyczaj bywa, dość niespodziewanie. Otóż koleżanka z pracy widziała takie aniołki na jakimś festynie, czy jarmarku i pytała się, czy rzeczywiście one muszą być takie drogie. Bo co prawda ich uroda powala, ale cena także. No cóż, może i kosztowały sporo, ale z pewnością były tego warte. Koniec końców wartość zależy też od tego, na ile autor danej rzeczy wyceni swoją pracę. Poza tym osoby mające działalność gospodarczą muszą przecież jeszcze doliczyć do wszystkiego VAT… Ale wracając do głównego tematu – pomyślałam sobie, że zrobię Joli niespodziankę i uszyję dla niej tildowego anioła. Wzór ściągnęłam ze strony stylowi.pl. Trochę czasu minęło, zanim się zebrałam, ale w ubiegły piątek lalka trafiła do nowej właścicielki. Co prawda nie wiem, czy Jola jest zadowolona, bo akurat nie było jej w biurze, a potem nie miałyśmy okazji się spotkać, bo od poniedziałku siedzimy z Łucją w domku (wstrętne choróbska!). Mam jednak nadzieję, że aniołek będzie dzielnie stał na straży swojego nowego domu.






Muszę Wam się przyznać, że w tej całej sytuacji wyszłam przed samą sobą na egoistkę. Dałam bowiem Joli tego aniołka z pewnego konkretnego powodu – po prostu uwielbiam dawać ludziom prezenty bez okazji. Czuję się wtedy taka radosna! Jak taki skrzacik… Skrzacik, co rozdaje aniołki. Czy to źle?



Viewing all 338 articles
Browse latest View live