Quantcast
Channel: bluszczem oplątane
Viewing all 338 articles
Browse latest View live

Bathroom story, part 3

$
0
0

Ten serial nie należy do tasiemców, niestety. Albo stety, kto wie. Dziś chciałam Wam pokazać jak przy pomocy najnowszego modelu Męża zrobić ładne lustro do łazienki. W zasadzie, to Mąż Model 1983, ale nowa aplikacja „wjazd na ambicję” w połączeniu z oczami a’la kot ze Shercka potrafią zdziałać cuda.


Oto, co nam potrzeba: stare lustro, deska (moja to półka z 60-letniej, sypiącej się szafy), wyrzynarka, szlifierka, linijka, wiertarka, papier ścierny, farba akrylowa, lakier akrylowy, wydruk i preparat do transferu (ja używam Transfer Glaze od Haritage). Do tego Mąż z rzeczoną aplikacją (lub po prostu zdolności do posługiwania się narzędziami elektrycznymi).


W celu zwiększenia wydajności Męża można mu np. iść po piwko, albo obiecać… coś. Najlepiej coś bliżej nieokreślonego. Oczywiście, jeśli wykonana praca przypadnie Wam do gustu polecam obietnicę spełnić, bo drugi raz numer może nie przejść i Mąż odmówi współpracy. Tymczasem…


Po wycięciu i oszlifowaniu to my bierzemy się za pracę – malujemy, nanosimy transfer i lakierujemy. Potem znów uśmiechamy się do Męża. Najlepiej jak ma on jeszcze aplikację „pomysłowy Dobromir”, która reaguje na słowa: „i na koniec jeszcze trzeba zrobić to i to, ale nie mam pojęcie jak, wymyśl coś”. Nie zdziwcie się, jak Mężowi zapali się nagle żarówka nad głową. Jednakże normalne są także bluzgi rzucane na prawo i lewo, a dopiero potem żarówka. U nas wgranie tej aplikacji zaowocowało pomysłowym przytwierdzeniem lustra do ramy.




I tak oto dobrnęliśmy do końca. Porównajcie sami:


A już zupełnie na koniec polecam Wam recyklingowe produkty, które dostępne są już nawet w dużych marketach. Ten dywanik kupiłam bodajże za 19.90 w Leroy Merlin. Wykonany został w 100% z plastikowych  butelek! W dodatku później też go można przetworzyć. Dla mnie rewelacja! Na dodatek fantastycznie sprawdza się w łazience - nie brudzi się, wygląda estetycznie, jest po prostu ładny.



I tak oto nadszedł czas pożegnania się z łazienką, ale nie martwcie się, w przygotowaniu mam już drugi sezon serialu szydełkowego.
Pozdrawiam Was cieplutko!


Skarby Wikingów

$
0
0

 Witajcie Kochani! Dziś chciałam się z Wami podzielić ogromnym szczęściem – mój Michał wrócił do domu cały i zdrowy po 2,5-tygodniowych wojażach po Północnej Europie. Wyjechał przecież nie pierwszy raz, ale pierwszy na tak długo. Wrócił niczym Wiking po wielkich podbojach – nie dość, że ze skarbami, to jeszcze z pokaźnych rozmiarów brodą! Tzn. zarost miał jeszcze przed wyjazdem, ale chyba morskie powietrze wpływa na porost włosów. Dość jednak o owłosieniu mojego szanownego Małżonka. Oto, jakie skarby nam przywiózł zza morza. Wśród nich upolowane łosie (a może to renifery?) oraz precjoza ze strefy bezcłowej na promie. Przede wszystkim jednak klejnoty natury*:



Jeżowce. Piszę, bo ja np. nie
wiedziałam, co to.




Natura sama robi najlepsze kompozycje.
Tu performance skorupiaka.





XIX-wieczna szklana boja. Latam z nią
po całym mieszkaniu  i nie wiem,
gdzie znaleźć jej miejsce.
Tak mi się podoba, że chyba
uwieszę ją sobie przy szyi.
Rogacze promowe.
Mój Mąż - czyżby Mężczyzna idealny? - pamiętał o
kobiecychfanaberiach kosmetyczno-upiększających.

Piękne te wszystkie rzeczy, nie? Ale wiecie, co jest w tym najfajniejsze – że po prostu Michał jest już w domu.
Żegnam się z Wami optymistycznie i życzę miłego weekendu!

*UWAGA! 
Przy zbieraniu łupów nie ucierpiało żadne zwierzątko - rozgwiazda i skorupiaki zostały znalezione już w stanie zasuszonym!

Moj ty mysiacik

$
0
0


Kiedyś będąc w Pradze kupiłam pocztówkę, na której były dwie zakochane myszki i jedna do drugiej mówiła właśnie „moj ty mysiacik”, czy jakoś tak. W każdym razie tak to zapamiętałam :D Mając na względzie temat dzisiejszego posta, tytuł nasunął się natychmiast.


Pomysł na myszki zaczerpnęłam od Tychny. Widziałam u niej niedawno podobne. Przyszło mi wtedy do głowy, że mogę zrobić takie dla kotów mojej… no właśnie, kogo? Żony kuzyna mojego męża :D No niech będzie, że dla kotów mojej kuzynki :D Robiłam je w odstępie czasu, więc rodzinnej "słit foci" nie będzie, niestety. Już Wam jednak tłumaczę, jak zrobić takie kocie zabawki. 


Potrzebne będą: kawałek polaru lub innego materiału (wykrawamy cztery kółka na uszy i dwa na korpus), gruba nić w kontrastowym kolorze, sznurek na ogon (np. kawałek sznurowadła), wypełnienie i rzeczy najważniejsze – pudełeczko po zabawce z jajka niespodzianki oraz granulki z tych, co to niby pochłaniają wilgoć, a są dołączane np. do butów, czy torebek. Granulki przesypujemy do pojemniczka i zaszywamy w brzuszku myszy. Do ogona można też przyszyć mały dzwoneczek.




Czas potrzebny do wykonania jednej myszy – ok. 30 minut. Widok bawiącego się nią kota – bezcenny! Polecam wszystkim kocim wielbicielom, a Tychnie dziękuję za wspaniały pomysł!

A skoro już przy zwierzątkach jesteśmy, to pokażę Wam nowy image Fretki. Obcięliśmy ją już chyba z półtora miesiąca temu i nie wiem, czemu dopiero teraz mi się przypomniało, żeby się tym pochwalić. Piesek może jest mniej słodki, ale za to dużo bardziej zadowolony (czego akurat na podstawie poniższego zdjęcia wywnioskować nie można :D)!



Pozdrawiam Was serdecznie i idę dalej umierać od gorąca.

Zielono mi!

$
0
0

…ale niestety nie spokojnie. Od tych upałów ledwo żyję. Już nie raz Wam wspominałam, że na okres od czerwca do sierpnia najlepiej wyniosłabym się do Laponii poganiać renifery. Łucja też się strasznie męczy. Na dodatek idą jej ząbki, ma problemy z tolerancją nowego posiłku – żółtka jajka, no i jakiś katar się jej przyplątał. Eh, życie. W takich oto okolicznościach postanowiłam się skupić na zdrowiu, co w ogromnej części wiąże się ze zdrową żywnością. Jeszcze w kwietniu na moim kuchennym parapecie zawitał zielnik.


Pierwsza doniczka – z lawendą – trafiła na okno za sprawą Ani z bloga mój dom – moja przystań. Ania przysłała mi w paczuszce między innymi nasiona. Niestety to roślinka, jak dla mnie, bardzo trudna do wyhodowania i na razie w doniczce pojawił się jeden kiełek. Był i drugi, ale nieopatrznie zalałam go wodą i już się nie podniósł. W każdym razie czekam na resztę :D


Doniczkę na zioła dostałam od Teściowej, która uchowała ją gdzieś na strychu. Trafiły do niej – bazylia, szałwia, melisa, mięta i tymianek. Szczególnie dwie ostatnie roślinki wykorzystuję ostatnio w mojej kuchni. Mięta trafia do dzbanka z wodą, cytryną i lodem, natomiast gałązki tymianku okazały się cudowną przyprawą do pieczonego dorsza.



Skoro już o okiennych roślinkach mowa, to zalicza się też do nich fiołek alpejski, którego dostałam dawno temu od mojej Siostry. Musiał być dany ze szczerego serca, bo przy całym moim braku talentu do opiekowania się zielonymi badylami ten kwiatek rośnie aż miło! I regularnie kwitnie, co dla mnie – laika – jest najlepszą oznaką szczęśliwego żywota roślinki.


A na koniec ostatni z moich zielonych i zdrowych posiłków – kanapka z pastą z awokado i kiełkami brokuła. Pycha!


Dojrzały owoc trzeba rozgnieść widelcem, dodać łyżkę oliwy, sól i pieprz. To idealny zamiennik masła. Co prawda okazało się, że nie mogę jeść tego delikatesu zbyt często (podobnie jak pomidorów, czy bananów), bo mój żołądek wariuje od nadmiaru dobroci, ale raz – nie zawsze. Tak to jest, jak się człowiek wychował na chlebie ze smalcem i domowym serze. Eh, to były rarytasy! Mmmm, i masełko robione przez Mamę… A wiecie, jak je robiła? Zbierała śmietanę do słoika, brała na rower, jechała kilka kilometrów do koleżanki na ploteczki, a jak wróciła, wystarczyło zebrać i wyrobić masło. Kiedyś, to były pomysły na wszystko :D
I tak oto dobrnęłam do końca dzisiejszego wpisu i jakoś tak od wspomnień mi się humor poprawił! Miłego dnia Wam życzę!

Odrobinę szczęścia podaję dalej!

$
0
0


Dziś dzielę się z Wami radością. Radością dawania, dostawania, w ogóle dzielenia się! Całkiem niedawno wzięłam udział w zabawie "podaj dalej" u Agnieszki z bloga 13 oddechów później. Udało mi się zamieścić jeden z pierwszych komentarzy pod jej postem. Bardzo się ucieszyłam, bo ostatnio z braku czasu wiele takich przyjemności mnie omija. Bardzo szybko przyszła do mnie cudna paczuszka, a w niej pleciona bransoletka w kolorze tak modnej tego lata fluorescencyjnej zieleni, drewniane klamerki, sznureczki, brelok i masa pięknych serwetek, które wykorzystałam już do zrobienia prezenciochów w moim konkursie. Była też herbatka, ale ze względu na upał czekam z jej zaparzeniem.




Kochana Agnieszko, bardzo Ci za wszystko dziękuję! Ogromnie się cieszę, że wzięłam udział w Twojej zabawie i teraz sama mogę się dzielić dalej. Każdy z Was zna zasady – dwie pierwsze osoby, które zamieszczą komentarz pod tym postem z wyraźną chęcią wzięcia udziału w zabawie, dostaną ode mnie prezenty. Osoby te następnie pokazują te rzeczy na swoim blogu i ogłaszają konkurs u siebie. Na wysłanie paczuszki jest podobno rok, ale kto by czekał tak długo? Ja mam już wszystko przygotowane i czekam na komentarze i maile z adresami do wysyłki.

Jakby tego szczęścia było mało, wygrałam (znowu!) candy u Iwonki z bloga Łąkowo. I znowu dostałam mnóstwo pięknych rzeczy – ramkę, manekina, bransoletkę, śliczną kartkę i niespodziankę – fantastyczny wieszak, który zawiśnie w kuchni. Czekolada oczywiście nie zdążyła się załapać do zdjęcia.





Iwonka pomyślała też o Łucji i przysłała jej piłeczkę!


Zarówno ja, jak i sama obdarowana jesteśmy zachwycone! Iwonko, dziękuję Tobie i Marcelce w imieniu swoim i Łucji! Za prezenty, za ciepłe słowa i wielkie serduszko!

W jakże dobrym nastroju i w oczekiwaniu na komentarze życzę Wam wszystkim miłego i udanego tygodnia!

Deskowo

$
0
0

Ostatni tydzień minął mi zatrważająco szybko. Ostatni tydzień urlopu… Łucja od jutra idzie do żłobka, a ja wracam do pracy. Chyba z tego całego stresu pochorowałam się okropnie i większość czasu spędziłam z zatkanym do granic możliwości nosem i bolącym gardłem. Na dodatek mam problemy z kręgosłupem (eh, starość nie radość…) oraz z komputerem. Wybaczcie mi więc, że nie będę się rozpisywać, tylko pokażę Wam deseczki, które powędrowały do Was – ta angielska do Cienkiej z podziękowaniem i życzeniami urodzinowymi, a beczkowa i czarno-biała do Sandryki i Madelinki– wygranych w zabawie „podaj dalej”.











Żegnam się dziś z Wami z głową bolącą i wielką jak arbuz…

Truskawkowe studio

$
0
0

Dziękuję Wam serdecznie za wszystkie życzenia zdrowia pod ostatnim postem. Czuję się już lepiej, ale niestety Łucja złapała jakiegoś wirusa. Była w żłobku całe 3 godziny, po czym dostałam telefon, że dziecko gorączkuje. Ostatnią noc musieliśmy spisać na straty. Oczywiście musiałam też wziąć wolne w pracy. Nie zdążyłam się nawet zmęczyć…(chociaż wkurzyć jak najbardziej :D). Na szczęście temperatura już spadła, ale walczymy teraz z odparzeniami powstałymi od częstej i wodnistej zawartości pieluszki. Macie jakieś sprawdzone sposoby na odparzenia (oprócz Sudocremu i mąki ziemniaczanej). Chciałabym ulżyć Maleństwu i już nie wiem jak…


Ale przejdźmy teraz do przyjemniejszych rzeczy. Łucja już śpi, więc mogę się z Wami podzielić pysznymi truskawkami!
Drewniany moździerz dostałam kiedyś od Mamy i była to jedna z pierwszych rzeczy, które ozdobiłam dekupażem. Niestety z czasem przestało mi się to podobać i przemalowałam go ostatnio pod wpływem chwili. Ostało się ino wieczko pomalowane za pomoą medium jednoskładnikowego do spękań. Oto efekty:



Żeby było jasne, chwila zapomnienia wywołana została pysznymi truskawkami z działki Teściów. Objadałam się samymi owocami, ale taż pokusiłam się na koktajl, tak uwielbiany przez mojego Męża. Zmiksowałam truskawki, banana, jogurt naturalny i trochę cukru. A że bardzo lubię podawać nawet proste dania w miły dla oka sposób, to koktajl podałam przybrany bitą śmietaną, owocem truskawki i listkami mięty wyhodowanymi na parapecie. Zgodzicie się chyba ze mną, że starannie podane posiłki są smaczniejsze…



Żegnam się dziś z Wami we w miarę dobrym nastroju. A w ogóle, to Łucja skończyła dziś siedem miesięcy! Jak to zleciało!

Kufer, tudzież skrzynia

$
0
0

Było już kiedyś pudełko namarzenia. Teraz jest kufer.


Piszę dziś korzystając z błogosławieństwa, jakim jest spokojny sen Łucji. Chcę też jakoś sobie wypełnić czas, bo Michał właśnie znowu wyjechał na dwa tygodnie i zostałyśmy same. Czuję się jak żona marynarza… Ale od tego tematu chciałam przecież uciec. Dlatego prezentuję Wam najbardziej wypieszczoną rzecz, jaką zrobiłam ever! Jest to prawie stuletnia skrzynia. Wytargałam ją jako nastolatka ze strychu u dziadków i pomalowałam – o zgrozo – brązową emalią.



 Stała dość długo w moim pokoju, a potem się wyprowadziłam. Została więc bidulka zapomniana przez los, ale nie przez korniki, a po tym, jak dom całkowicie opustoszał, także przez myszy. Skutkiem tego prawie się rozleciała, straciła jedną listewkę z wieka i śmiało mogłaby być ilustracją w słowniku przenośni przy haśle „nadgryziona zębem czasu”. Choć ta przenośnia była całkiem dosłowna… W każdym bądź razie przypomniałam sobie o kufrze, kiedy upychałam po szafkach kolejne moje – oczywiście niezbędne – przydasie. Jadąc po nią nie sądziłam, że czeka mnie aż tyle pracy. Na szczęście szlifowaniem zajął się mój kochany Teść. Zabrał babunię na działkę i tam, w tumanach stuletniego pyłu i kurzu oczyścił ją do surowego drewna. Zabieg ten unaocznił ogrom zniszczeń dokonanych przez szkodniki. 



Co prawda owada by tam z mikroskopem elektronowym nie znalazł (żywego oczywiście), ale na wszelki wypadek zagruntowałam wszystko środkiem kornikobójczym po całości, bo wstrzykiwanie preparatu do pojedynczych dziurek nie miało najmniejszego sensu.


Szpachlowałam ja ci to wszystko potem przez dwa tygodnie, bo w wielu miejscach potrzeba było kilku warstw masy. Od razu zaznaczę, że użyłam dwóch rodzajów szpachli – pierwsza, kupiona na szybko firmy Vidaron absolutnie się nie sprawdziła. W odróżnieniu od lakieru akrylowego tej firmy, który jest chyba najlepszy na rynku! Kruszyła się i ciężko nakładała. Szybko też się skończła. Następnie kupiłam masę do drewna firmy Dragon w kolorze jesionu i był to strzał w dziesiątkę! Super się nakładała, plastyczna i wydajna. Polecam! 

źródło: www.vidaron.pl










Kiedy wreszcie uporałam się ze szpachlowaniem i szlifowaniem zaczął się mój ulubiony etap – malowanie.


Jako podkładu użyłam zmieszanych farb akrylowych w kolorze brązu i bieli (obie ze Śnieżki), rozcieńczonych wodą i nałożonych pędzlem gąbkowym. Podobnie z resztą robiłam przy sekretarzyku. Następnie nałożyłam metodą suchego pędzla farbę białą. Warto nadmienić, że użyłam tym razem pędzla o specyficznym, zróżnicowanym pod względem średnicy i materiału włosiu. Efekt lepszy i szybszy niż przy ogryzionym pędzlu, którego używałam do tej pory. Brzegi oczywiście delikatnie przetarłam papierem ściernym.



Na koniec pozostały dodatki i kosmetyka – przymocowałam okucie od starej szuflady (także dość leciwe), a Michał zamontował  uchwyty zakupione po jakieś 8 zł w Castoramie. 



Wisienką na torcie jest naklejka-rower od Cienkiej.


A swoją drogą, to Karola ma w tym kufrze znacznie większy udział, niźli naklejka. Gdyby nie ona, to pewnie nie zrobiłabym go tak dokładnie i starannie.

Stoi sobie teraz skrzynia obok sekretarzyka i wcale nie ustępuje mu urodą, jak mniemam. Okazuje się, że im więcej pracy nas coś kosztuje, tym większą radość sprawia!



Recykling rodem z prowansji

$
0
0

Witajcie w ten przemiły, niedzielny poranek. Moje zdrowe dziecko energia roznosi, skutkiem czego w kojcu właśnie dzieje się apokalipsa. Eksplozja radości! Jak to się stało, że w ciągu tygodnia, chorując, zrobiła aż takie postępy? Wczoraj na przykład przemieściła się z salonu do kuchni. Mało zawału nie dostałam! Stoję sobie, robię kaszkę, obracam się, a tam w połowie leżąc w dużym pokoju, a w połowie już na korytarzu, moja Córka podpiera sobie rączką główkę, a drugą trzyma tak, jakby zaraz miała zacząć bębnić paluszkami o podłogę ze zniecierpliwienia. „Głodna jestem, długo jeszcze?” – mówią jej nieziemskie, roziskrzone oczy…


Tymczasem w piątek to mnie energia rozpierała. Energia twórcza!
Niedawno zmieniliśmy kuchenkę. Nowa zabezpieczona była kilkoma listewkami. Oczywiście wiedziałam, że je wykorzystam, jak tylko je zobaczyłam.


A że w zanadrzu miałam jeszcze słoiczki po obiadkach Łucji, postanowiłam zrobić półeczkę na przyprawy. Oczywiście nie dla siebie, tylko dla kochanego wujka Tadka, chrzestnego mojego Męża. Jako, że Michał dopiero co wyjechał, nie miałam nikogo, kto by mi listewki pociął. Pamiętacie o mojej awersji do urządzeń elektrycznych… Od czego są jednak stare dobre narzędzia?


W pocie czoła pocięłam listewki i oszlifowałam je pobieżnie. Z założenia miała to być bowiem półeczka w stylu schabby.



Następnie przystąpiłam do zbijania deseczek i zaczęło się pojawiać coś konkretnego.



Przy okazji w skrzynce z narzędziami mojego Michała znalazłam coś, co znakomicie się przydaje do poskromienia niesfornych gwoździ.


Oczywiście już po tym, jak półeczka nabrała kształtów przypomniałam sobie, że muszę zrobić otwory na sznurek. W tym celu użyłam cudowny zestaw od Teścia. Jest to ręczna wiertarka! Taka, wiecie, na okrętkę :D


Tak oto prezentowała się półeczka przed pomalowaniem:


W dalszej kolejności pomalowałam mebelek białą farbą i zrobiłam lawendowy dekupaż. Dodałam też napis „lawenda” i „przyprawy wujka Tadka” za pomocą złotej konturówki.


Do słoiczków przesypałam przyprawy i sznureczkiem przyczepiłam motylkowe etykiety.


Koniec końców prowansalska półeczka na przyprawy prezentuje się tak:



Wczoraj pojechała już do wujka i mam nadzieję, że mu się spodoba. Ja już się cieszę, bo zrobiłam coś z niczego i to w ekologiczny sposób nie zużywając ani wata prądu, wykorzystałam też surowce wtórne. Recykling pełną gębą! Mam nadzieję, że Łucja patrzy i się uczy. Wiecie, ja nie należę do tych modnych Eko-mam, co to używają tetrowych pieluch i nie szczepią dzieci, ale mam zamiar uczyć Córkę dbania o środowisko i nie marnowania jego zasobów.
W tym jakże zielonym klimacie żegnam się dziś z Wami i życzę miłej niedzieli!

All in one

$
0
0

Dziś będzie post zbiorowy. Zrobiło mi się trochę zaległości przez brak czasu i siły. Ostatni tydzień był szalony. Wróciłam do pracy, Łucja poszła do żłobka, a Michała ciągle nie ma. Śpię po 4-5 godzin na dobę, a kawa niedługo zastąpi krew w moich żyłach. Ale w dalszym ciągu uważam, że decyzja o dziecku była najlepszą w moim życiu i przepełnia mnie optymizm. Jest on jak turbo doładowanie, kiedy brakuje mi już sił.
Ale, ale zabieram się za prezentację. Na pierwszy ogień idzie zasłonka z kuchni, którą powiesiłam chyba jeszcze w maju. Na zakupionym w sh materiale zrobiłam naprasowankę (zaczerpniętą od Graphic Fairy). Wiele razy oglądałam podobne zasłony na Waszych blogach i teraz mam wreszcie swoją :D




Kolejna rzeczy do zaprezentowania, to myszka, która poleciała do Snow, a raczej do jej Jaśka. Podobno kocisko się ucieszyło, co i mnie sprawiło ogromną radość. Myszka, ze względu na dzwoneczek na ogonie i mój sentyment do książek Stephena Kinga (zaczytywałam się nimi w liceum), otrzymała imię „Pan Dzwoneczek”.



Na koniec ostatnia zdobycz z sh, lniane woreczki. Kupiłam po złotówce. Co prawda grafika nie powala, ale od czego ma się nerwicę rąk? Z pewnością coś z nich wykombinuję. Tak, jak i z malusieńkiej serwetki, na którą mam już pomysł.


Także w sh upolowałam dwa inne woreczki idealnie pasujące do mojej kuchni. Chociaż pewnie na swoje 5 minut poczekają do świąt.

Sponsorem dzisiejszego posta były literki „Ł” (jak Łucja) i „S” (jak smaczny sen).
Miłego weekendu!

Ślubnie

$
0
0

Dziś będzie nie tylko o mojej twórczości, ale i ta moja i nie moja dotyczą ślubu koleżanki z pracy, Gosi. Ja zrobiłam dla niej kartkę, tzn. dwie, ale zgodnie wybraliśmy tę bardziej ozdobną:

Niestety nie mam pojęcia, jak to się stało, że obraz jest
przekręcony i nie wiem, jak do odwrócić. Próbowałam chyba
wszyskiego. Ale chyba wszystko widać :D


Za to prawdziwym majstersztykiem, pomysłowym i żartobliwym fenomenem było opakowanie prezentu – kompletu pościeli. Inna koleżanka z pracy, Werka, przeszła samą siebie i przygotowała takie oto cudeńko:


Przyznajcie, że pomysł miała fantastyczny! Całość wykonała z bibuły i materiałów biurowych typu zszywki i taśma klejąca. Wyjątkiem jest tu śliczny welon:


Spójrzcie też na finezyjnego irokeza pana młodego, który jest oczywiście odwzorowany z oryginału:


Sama bym chciała dostać tak opakowany prezent. Już Wam pisałam nie raz, że opakowanie i praca weń włożona są dla mnie równie istotne, co sam prezent :D

Wybaczcie, że dziś tak krótko, ale muszę odespać kilka ostatnich dni, bo prawie nie zmrużyłam oka. 
Byle do weekendu!

Krowy na wypasie

$
0
0

Korzystam z chwili. Ale jakaż to piękna chwila! Łucja śpi, Michał nie pracuje, więc mam wolny komputer, no i sama wracam powoli do żywych po chorobie objawiającej się ogromnym osłabieniem i 40-stopniową gorączką. Łucja też niestety chora, więc siedzimy w domu… Ale to od poniedziałku. W niedzielę zdążyliśmy jeszcze zajrzeć na działkę do teściów. Młoda pohasała po trawie z dwoma nowymi koleżankami, Melanią i Klarą.

To krowy, które uszyłam dla niej i dla jej kuzynki Jagódki. Jagodziak bardzo lubi krowy, więc stwierdziłam, że muszę jej jakąś wyczarować. No, a jak jednej, to i drugiej. W ten sposób powstały dwie mućki.
Wykroje wzięłam z tej strony (KLIK), ale znalazłam ją dzięki Bodziance z bloga Gałganki z duszą, która zebrała wiele wzorów na maskotki w jednym miejscu. Trzeba przyznać, że to kawał dobrej roboty!

Pierwsza powstała Melania. Uszyłam ją z białego polarku, ma najprawdziwsze dżinsy i sweterek oraz beret robione na szydełku. Mela jest chłopczycą, czyli trochę tak jak Łucja (krzywe nogi, to też tak jakoś po Młodej wyszły).



Klara to, na wzór Jagódki, najprawdziwsza księżniczka! Ma sukienkę w kwiatki i galotki z koronką. Podobnie, jak przyszła właścicielka, lubi też nosić opaskę na głowie.




Obie krowy mają po 50 cm wysokości, są wysportowane, wygimnastykowane, piękne i absolutnie nie nadają się na steki. Mam nadzieję, że w przyszłości będą się odwiedzać. Póki co ostatnie wspólne zdjęcie:


Do zobaczenia wkrótce!

Maniusia

$
0
0

To było do przewidzenia… Wprawdzie żaden ze nie Nostradamus, ale jak tylko pochwaliłam się Klarą i Melanią, wiedziałam, że nie poprzestanę na stworzeniu tylko tych dwóch krówek. Dla mojej siostry zrobiłam inne zwierzątko (o którym napiszę kiedy indziej, bo to niespodzianka). Dla małej Basi natomiast, która jest siostrzenicą mojej szwagierki, uszyłam Maniusię. Basia zakochała się w Klarze, a że wczoraj miała urodzinki i bardzo, bardzo chciała mieć podobną krówkę, no to po prostu nie mogłam odmówić. Szyłam więc w środę do północy, a w czwartek wstałam o 4.30 i oto jest:




Nowej właścicielce bardzo się spodobała. Dodatkowo do krowy dołączyłam certyfikat:



Myślę, że dla małych dziewczynek jest to bardzo ważne, jeśli mają „papier” na to, że coś należy tylko do nich. Zarówno Basia, jak i Maniusia zyskały przyjaciółkę i mam nadzieję, że ta przyjaźń przetrwa lata.

Pozostając w tematyce prezentów chciałam się Wam pochwalić podarkami od Snow.



Uszyłam dla Jaśka jakiś czas temu myszkę, Pana Dzwoneczka, a kochana Snow postanowiła się odwdzięczyć i zrobiła dla mojego Skarba śliczny woreczek. Dodała do tego serwetkę (już myślę nad wykorzystaniem) oraz karteczkę w cudnej kopercie z motylkiem. Baaaardzo, bardzo Ci za wszytsko dziękuję!!! 

Na dziś to wszystko. Życzę Wam spokojnego weekendu i udanego wypoczynku pomimo upałów.


Klikasz i jestem u ciebie...

$
0
0

Dziś temat, który mówi sam za siebie, dlatego zamiast się rozpisywać polecam lekturę (KLIK1), (KLIK2).
To właśnie dlatego nie zamieszczam nigdzie zdjęć Łucji, choć przyznam szczerze, że okropnie mnie korci. Ale jak sobie pomyślę, do czego ktoś mógłby te zdjęcia wykorzystać, to robi mi się niedobrze i ochota na upublicznianie wizerunku mojej córki mi przechodzi jak ręką odjął. Każdy ma prawo wyboru, nikogo nie oceniam, proszę tylko o chwilę refleksji. Mnie szczególnie zastanowiły komentarze spod drugiego artykułu…

źródło: www.zanimwrzucisz.fdn.pl



Galeria w hallu

$
0
0

Witam Was serdecznie w przeddzień wyjazdu na upragnione wakacje. Jestem w totalnej rozsypce – nic jeszcze nie spakowane, ba! nawet nie wyprasowane… Obiad się gotuje (a ja z nim), Łucja popłakuje, bo też jej gorąco i ząbek idzie, no normalnie żyć nie umierać! :D Dlatego siadam i piszę i się chwalę swoją małą galerią w hallu, w sensie w korytarzu.


Wreszcie mam swoją! Poszczególne elementy zbierałam i robiłam od jakiegoś czasu, jak np. serduszko z perełek, pele-mele, czy upolowane w sh serwetki. 






Ostatnim puzzlem była dostarczona przez miłego pana kuriera naklejka z jakże wiernie oddającym moje usposobienie (to drugie, bo to pierwsze jest ostoją spokoju) napisem: born to be wild.


Naklejka pochodzi z internetowego sklepu wally.com.pl. Zachęcam Was do zapoznania się z jego bogatą ofertą, zarówno naklejek, jak i szablonów. Warte uwagi są też specjalne naklejki welurowe i na laptopa. Najlepsze w tych naklejkach jest to, że można je dowolnie zmieniać i dopasowywać do pory roku chociażby. Albo jak ktoś ma bardziej zmienny charakter, to do nastroju nawet :D No co kto lubi! Ale wiecie co mnie najbardziej zaciekawiło w tym sklepie? Tablice suchościeralne (magnetyczne i kredowe i jeszcze inne)! Koniecznie zajrzyjcie do Wally'ego!


Dobra, ja lecę się pakować i ratować obiad, bo się w międzyczasie przypalił… Tak to jest, jak baba dorwie się na chwilę do internetowego sklepu – klapki na oczy i świata nie widzi. Ale co zrobić, jak do obejrzenia jest tyle fajnych rzeczy?!

Do zobaczenia w przyszłym tygodniu! Mam Wam do zaprezentowania koszulkę zainspirowaną przedstawioną dziś naklejką, a także nową maskotkę i szydełkowe zaległości. Oj, nazbierało się tego troszkę. Choć pewnie w pierwszej kolejności uraczę Was fotkami z wakacji.
Papapapapapa!




Dworek Saraswati

$
0
0

Pierwszy pochmurny dzień od bardzo dawna. Nastała chwila wytchnienia! Ktoś mógłby się martwić, ba! złościć – oto wyczekiwane od dawna wakacje, a pogoda nagle się zepsuła. Ale – wiecie to dobrze – ja nie należę do osób, które martwią się z powodu deszczu, lub w obliczu mżawki i mgły załamują ręce.
Do dworku Saraswati trafiliśmy dzień wcześniej, w czwartkowe popołudnie. Podczas gdy w centrum kraju żar lał się z nieba, tu, w niewielkiej miejscowości Pobiedna było przyjemne 26 stopni. Jeszcze nie przekroczyłam progu tego wspaniałego domu, jeszcze nie zobaczyłam go w pełnej krasie, a on już roztoczył nade mną swój czar, magię odurzającą jak kieliszek burgunda.

Znacie takie domy, wiecie jak pachną, jak ten zapach miesza w głowie… „Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley”.
Do Saraswati wchodzi się przez śliczny ganek. Okratowane okna i kwiaty na nich przywodzą na myśl sielskie angielskie „cottage”.


W hallu urzekają okalające całe pomieszczenie schody i balkon, z którego wchodzi się „na pokoje”. Naprzeciwko cudnej recepcji stoi ławka – dzieło sztuki kowalskiej. Dalej salon z kominkiem i mozaiką nad nim. Na mozaice otulona w szal kobieta rozmyśla o rzeczach tylko sobie wiadomych. Na prawo, poprzez rozsuwane drzwi wchodzi się do kolejnego saloniku i jeszcze dalej, do przeszklonej wieżyczki. Czyżby ogród zimowy? Nie, chyba jednak bawialnia, a w niej zabytkowy konik, choć nie z drzewa i nie na biegunach.





Przez szklane drzwi wychodzę do ogrodu. Jak tu cudownie chłodno! Biegam jak szalona z aparatem i staram się uwiecznić jak najwięcej szczegółów, zatrzymać na chwilę czas.







W pokoju mamy wielkie łoże, meble przywodzące na myśl alkowę mojej babci i… Internet, bez którego nie możemy się niestety obejść.


Wieczorem, po pysznej kolacji zjedzonej w niepozornej restauracji na rynku w czeskim Nowym Mieście siadam na kanapie w salonie popijając chilijskie wino. Noc przychodzi w towarzystwie deszczu. Nie wiem, czy to jego szum za oknem, czy wino sprawiło, że zasnęłam. „Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley”. Do salonu wchodzi mężczyzna, którego dostrzegam spod zaspanych, półprzymkniętych powiek. Ma na sobie szary, idealnie skrojony garnitur. Do Jamesa Bonda brakuje mu tylko jakichś dziesięciu centymetrów. Siada obok mnie i przewierca na wskroś wzrokiem. W mroku nie widzę koloru jego oczu. Sięga do kieszeni po papierosa. Na chwilę, w blasku zapałki dostrzegam mocno zarysowaną szczękę, zmarszczki wokół (zielonych?) oczu i kilkudniowy zarost. Mężczyzna patrzy na mnie milcząc. Papieros żarzy się w ciemności. Powietrze gęstnieje od tytoniowego dymu o zapachu wanilii. Atmosfera w salonie staje się duszna, wręcz namacalna. Głos więźnie mi w gardle, a po plecach przechodzą dreszcze. Czy to możliwe, by można poczuć, że ktoś dotyka nas wzrokiem? Zrobiło się zupełnie ciemno i widzę tylko zarys nocnego gościa oraz jarzący się raz po raz mocniej czubek papierosa. Z wysiłkiem wciągam powietrze przesiąknięte słodką wanilią. Na policzku czuję mrowienie, zupełnie jakby mężczyzna zbliżył do niego dłoń. Gdzieś w głębi domu rozległo się metaliczne bicie zegara – dźwięk przerażający sam w sobie. Wyrwana z tego hipnotycznego stanu usłyszałam przybierający na sile deszcz. Oślepiający blask błyskawicy wdarł się do domu przez wielkie okna. Na kanapie obok nikogo nie było! Grzmot podziałał na mnie jak wystrzał z pistoletu na sprintera. W mgnieniu oka znalazłam się na korytarzu i na złamanie karku biegłam po schodach. Usain Bolt mógłby mi pozazdrościć czasu, w jakim znalazłam się w pokoju. Serce wali mi jak młotem, nie wiem, czy z wysiłku, czy ze strachu. Tymczasem Michał i Łucja śpią spokojnym snem i nawet moje gwałtowne wtargnięcie ich nie zbudziło, nie mówiąc już o burzy, która zaczynała dopiero szaleć za oknem. Zazdroszcząc im położyłam się w wielkim łożu i naciągnęłam kołdrę po same uszy. Do rana nie zmrużyłam oka. Kiedy o ósmej zchodzimy na śniadanie do salonu, mąż pociąga nosem i szepcze mi do ucha: „wydawało mi się, że tu nie można palić…”






Od pewnego momentu to czysta fikcja literacka, ale na drugi dzień po przybyciu do Saraswati po prostu nie mogłam się oprzeć pokusie, by coś napisać. Mężczyzna ze snu być może jest wynikiem tego, że wcześniej oglądaliśmy z Michałem ”Skyfall”, chilijskie wina naprawdę są serwowane w barze, ale niestety nie miałam okazji ich spróbować, natomiast w nocy faktycznie była burza, a w hallu przy recepcji wisi zegar, którego bicie może co wrażliwszych przyprawić o zawał serca, lub choćby – jak mnie – o bezsenność. Sami widzicie – klimat tego miejsca działa jak narkotyk, jak magnes dla artystycznych dusz, której posiadaczką niewątpliwie jestem (stopień artyzmu jest mocno dyskusyjny). Pewne jest, że dworek Saraswati jest miejscem magicznym i wszystkim Wam polecam go na wakacje, czy nawet tylko na weekend. Zwłaszcza, że w piwnicach znajduje się sauna, siłownia i inne atrakcje służce czysto sybaryckim, ale jakże ludzkim potrzebom. W dodatku przemiła pani Beata raczy nie tylko pysznym śniadaniem, ale też ciekawymi anegdotami na temat samego dworku, jak i okolicznych atrakcji. Żałuję, że nie mogliśmy zostać tam dłużej. Na pewno będę namawiać Michała, żebyśmy tam wrócili, choć nie mamy w zwyczaju wypoczywać dwa razy w tym samym miejscu.

O reszcie miejsc, które zwiedziliśmy w ciągu tych kilku dni napiszę Wam następnym razem. Postaram się, żeby było krócej :D

Skarby Gór Izerskich

$
0
0
Z wakacji wróciliśmy już tydzień temu, a ja ciągle nie zamieściłam zdjęć. Zaraz po naszym powrocie przyjechała moja Mama i uwierzcie mi – na nic nie mam czasu. Dziś jednak Łucja już śpi, Mama przysypia, a Mąż poszedł na piłkę, więc siadam wreszcie do komputera. Przed Wami kilka zdjęć z miejsc, które udało nam się odwiedzić w ciągu czterech dni wojaży. Zwiedzanie z maleńkim dzieckiem, to niestety dużo wyrzeczeń, ale także satysfakcja z tego, że można sobie poradzić nawet w polowych warunkach. No i radość z minki dzieciaczka, który po raz pierwszy widzi wielką wodę (czyt. jezioro), czy górski krajobraz. W gruncie rzeczy, taka podróż, to też mega zmęczenie i bolące gardło od śpiewania w aucie, bo inaczej maluch – nie, nie płacze, a wręcz wyje do księżyca! W końcu nagrałam się na telefon i odtwarzałam Łucji, ale i tak się wreszcie połapała i wrzask był od nowa… Będzie co wspominać :D Nie przedłużam już i zapraszam do obejrzenia fotek.

m.Pobiedna, widok z dworku Saraswati

Owadzie harce

Zamek Frydland, Czechy 

Zamek Frydland, Czechy

Grota Czerniawa

Dom zdrojowy, Świeradów Zdrój

Zamek Świecie, aktualnie w rękach prywatnych i remontowany.

Zamek Czocha, moim zdaniem zbyt skomercjalizowany,
tzn. można, a nawet trzeba umieć wykorzystać
potencjał tego wspaniałego miejsca, ale prl-owskie stoły
i krzesła w bibliotece "bo nie zdąrzyli sprzątnąć
po konferencji" to już przesada.

Zamek Czocha

Widok na Kwisę z zamku Czocha

Zapora hydroenergetyczna, Leśna

Zapora na jeziorze Plichowickim (rz. Bóbr)

Zapora na jeziorze Plichowickim (rz. Bóbr)

Zamek Legend Śląskich (nie wchodziliśmy, bo Łucja spała...)

Klasztor w Lubiążu, obecnie bardzo
zniszczony, ale obecność rusztowań
zwiastuje remont - oby jak najszybszy.

Klasztor w Lubiążu

Następnym razem będzie już powrót do rzeczywistości :D
Miłego tygodnia Wam życzę!


Dolly

$
0
0

Dziś obiecany powrót do rzeczywistości, czyli Dolly – owca, która dołączyła do trzech wesołych krówek. Poprosiła o nią moja Siostra. To znaczy poprosiła o krowę, a ja jej zrobiłam owcę, bo chciałam spróbować uszyć innego zwierzaka. Ze względu na to, że nie musiałam się spieszyć, postarałam się zadbać o szczegóły, takie jak na przykład guziczki przy spodniach, czy toczek.





A oto, skąd się wziął pomysł na imię dla uroczej owieczki:

Pamiętacie to jeszcze? :D

Wykrój owcy pochodzi oczywiście z bloga Gałganki z duszą, a sesja zdjęciowa Dolly odbyła się w ogródku u Teściów.

Trzymajcie się cieplutko!

Autumn is coming

$
0
0

Wreszcie czuć jesień. Mimo, że lato jeszcze w pełni, dla mnie zaczyna się sezon przygotowawczy do mojej ulubionej pory roku. Zwiastują ją chłodniejsze poranki i zapach świeżo zaoranej ziemi przynoszony przez wiejący od strony pól wiatr. Dla mnie to zapach wolności i czegoś, co nie do końca potrafię nazwać. Czegoś, co sprawia, że czuję się wyjątkowo dobrze i bezpiecznie.


Pierwszym, co robię, by przywołać jesień jest wyprawa do lasu. W ostatniej towarzyszyła mi Łucja. Nazbierałyśmy całe naręcze wrzosów na pięknych polanach rozległych borów otaczających rodzinną wioskę mojego Męża. Niestety zapomniałam aparatu i zdjęcia robiłam komórką…






Wrzosy posłużyły mi do stworzenia trzech różnej wielkości wianków, a resztę zebrałam w snopek i przewiązałam tasiemką. W ten sposób poczyniłam pierwsze jesienne dekoracje.



A czy Wy też czujecie już  jesień?


Gołuchów

$
0
0
Ostatnie dni urlopu mijają szybko i bezpowrotnie. Z jednej strony cieszę się, bo czasami mój mały diabełek przyprawia mnie o ból głowy, ale generalnie to nie miałabym nic przeciwko temu, by zająć się wychowaniem Młodej w domu. Eh, dylematy współczesnej matki…
W każdym razie końcówkę wakacji mamy bardzo aktywną – spacery, zabawa i spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Wczoraj pojechaliśmy do Gołuchowa, gdzie w pięknym parku urządzonym w stylu angielskim znajduje się zamek oraz zagrody z żubrami, danielami, dzikami i konikami polskimi. Odkryliśmy, że ostatnio pojawiły się tam też pawie. W ogóle bardzo dużo się tam dzieje, chyba za sprawą unijnych dotacji, ale nie jestem tego pewna – w każdym razie miejsce się rozwija i staje jeszcze bardziej atrakcyjne. To rewelacyjny przykład na to, że nie trzeba szukać atrakcji daleko od domu. Byliśmy zachwyceni, mimo, że odwiedziliśmy Gołuchów nie po raz pierwszy. A Łucja… Łucja chłonęła wszystko dookoła – kolory i zapachy. Od zagrody z konikami wprost nie chciała się oderwać (dosłownie! złapała się poręczy i nie chciała obrócić nawet do zdjęcia). Ale dość już gadania! Zobaczcie to magiczne miejsce:




Mauzoleum Izabeli Działyńskiej


Sylwan - rzymskie bóstwo lasów





Budka lęgowa sowy pójdźki :)








Viewing all 338 articles
Browse latest View live